Niepokojąca droga do wolności
Recenzja „Poczekalni”
Karol Weber nie bierze jeńców, chciałoby się powiedzieć. Ten autor zdaje się mieć naprawdę sporo pomysłów, jeśli chodzi o kreację świata przedstawionego. A w zasadzie światów przedstawionych, bo „Poczekalnia” rozgrywa się w jeszcze innym uniwersum, niż te, do których scenarzysta zdążył nas przyzwyczaić.
Tym razem trafiamy na pogranicze światów, a w zasadzie tam, gdzie świat dopiero się stwarza. Świadczy o tym mocno strona graficzna komiku, której realizacji w tej historii podjął się Jerzy Ozga. Pierwsze kadry wyraźnie dają czytelnikowi do zrozumienia, że świat przedstawiony dopiero się tworzy – albo inaczej – wychynął z niebytu. Tym, co przykuwa uwagę, jest pas graniczny, zdający się oddzielać pełne symboliki światy: może to tradycyjne dla biblijnej proweniencji niebo i piekło, może być granicą między dowolnymi światami, bez względu na wiarę, wyznanie czy przekonania.
Bohaterką tej, króciutkiej skądinąd, opowieści jest młoda, nieco ponad dwudziestoletnia dziewczyna. Poznajemy ją w granicznym momencie życia, kiedy znajduje się w szpitalu psychiatrycznym, oskarżona o zabójstwo własnego ojca. Dziewczyna utrzymuje, że to nie ona odpowiada za śmierć rodziciela, a tajemnicza postać, którą nie tylko zdarza jej się widywać, ale również która, tuż po upiornym akcie morderstwa, zagroziła śmiercią i jej.
Szpital psychiatryczny to dość szczególny motyw – coś na pograniczu świata realnego i wyobrażonego, może jawy i snu, a w zasadzie, w tym przypadku, koszmaru. Szpitalna rutyna, podsycana silnymi lekami, które zakrzywiają obraz rzeczywistości na tyle, że nie wiadomo już, co jest prawdą, a co jedynie wyobrażeniem o tej prawdzie. Bo choć bohaterka opowieści trwa w przekonaniu, że nie popełniła zbrodni, w końcu poddaje się narracji, że upiorna postać była tylko jej majakiem, a w rozmowie z lekarzem przyznaje się do zbrodni.
Na drugim planie pozostaje jednak wspomniana postać – tajemniczego mężczyzny (?) w długim płaszczu i okularach, która zdaje się krążyć wokół zrezygnowanej dziewczyny. W pewnym momencie bohaterka, rozumiejąc, że nikt nie zamierza szukać prawdy (druga sprawa – czym jest prawda? Czy można w ogóle mówić o prawdzie obiektywnej?), poddaje się szpitalnej rutynie i tejże narracji. Nie traci jednak nadziei na wolność, ale – paradoksalnie – zaczyna upatrywać jej w mrocznej postaci, którą podejrzewa o spowodowanie śmierci ojca.
Jest to niezły plot twist, bo nawet minimum instynktu samozachowawczego pozwala przypuszczać, że na tym dziwnym pograniczu światów spotykamy kogoś na kształt ponurego żniwiarza, by użyć zgrabnego eufemizmu. Tymczasem dziewczyna, w desperacji – osamotniona i przekonywana o swoim udziale w śmierci ojca – to właśnie w tej mrocznej postaci zaczyna upatrywać nadziei na wolność. Wszystkie inne iskry nadziei bowiem gasną, ponieważ nikt naszej bohaterce nie wierzy, a ona sama traci wiarę, że kiedykolwiek wydostanie się z tego miejsca, w którym żyje w całkowitym zawieszeniu.
Po raz kolejny Weber serwuje nam coś więcej niż kolorową obrazkową opowiastkę. Wraz z Ozgą bawi się obrazem, by wprowadzać nas w kolejne niesztampowe światy, a także dostarcza treści, które każą się zatrzymać i pomyśleć, które dają pole do interpretacji. To dobrze, bo udowadnia tym samym, że literatura popularna nie musi być oparta na przetrawionych dziesiątki razy schematach i wciąż ma do zaoferowania czytelnikowi coś więcej, niż tylko czystą rozrywkę. (mak)

