Ja to w ogóle nie znam się na komiksach. Napisałem w życiu jakieś teksty tylko o dwóch, ale oba to były takie pogranicza, bez żadnej czystości gatunku: zbiór grafik Pawła Jarodzkiego (genialny swoją drogą) i graficzne szkatułki Maćka Sieńczyka (takoż). W ogóle do pewnego momentu (przyznaję to ze wstydem i bólem) komiksy mi się kojarzyły jakoś tak mało poważnie, pomimo tego, że wokół mnie było wielu zapaleńców, którzy co i rusz wciskali mi nowości i starości wszelakie. Brałem, oglądałem, czytałem, komentowałem, ale jakoś nie zostawały ze mną na dłużej.
Sytuacja zmieniła się diametralne, kiedy w podręczniku do polskiego (którego to zadziwiającego przedmiotu nauczam mniej lub bardziej skutecznie od bez mała ćwierć wieku; nawet bez bardzo mała, bo mi zostały trzy miesiące do jubileuszu, taaaaaa) wyczytałem, że Vivaldi, Fellini i Matejko to „sztuka wysoka”, a hip-hop, „Terminator” i „jakieś komiksy” – to ta niska. Potrząsnęło, zachybotało, wylało się i, stanowczo zabraniając moim licealistom zaglądania to tego rozdziału, rzuciłem się z przekornej mej przekory na obrazkowe historie. Wciąż się nie znam, ale nie pozwalam już nigdy, żeby ktoś przy mnie obrażał. A było to już dość dawno zresztą.
Przeszedłem więc drogę klasycznie prostą, ale skuteczną. Ale zawsze lepiej się zabezpieczyć; proszę więc potraktować ten przydługi egoistyczny wstęp jako rodzaj asekuracji: bo a nuż napiszę coś, co każdy znawca tematu uzna za brak wiedzy albo – co gorsza – banał? Bo zamierzam pisać o Soviet Zombie, czyli Polowaniu mejd baj Karol Weber i Wojtek Wu Zieliński. No to start.
Pomysł na komunistyczne zombiaki zdaje się oryginalny i nośny – gratulacje dla inicjatorów. Oto bowiem zaproszono do projektu artystki i artystów, którym powierzono takie właśnie zadanie: wymyślić i narysować fajny horror, w którym żywe trupy wplatają się jakoś w sowiecki lub okołosowiecki krajobraz. Weber i Zieliński wymyślili sobie historię zgoła dziwaczną – ale w tym tkwi cały jej urok. Oto w tajemniczym, niedookreślonym lesie, tajemniczy (dookreślony, bo z Ameryki) wujek uczy polowania swoją siostrzenicę (bratanicę?). Nikt prawdopodobnie nie wie, że w tymże lesie… Ale to zostawmy na chwilę. Bo w tym samym czasie generał Jaruzelski wydaje rozkaz grupie milicjantów do uporządkowania terenu, na którym władze polsko-radzieckie dokonują tajemniczych eksperymentów z równie tajemniczą bronią. Rzecz dzieje się w lesie; nie mam potrzeby dodawać, że to ten sam las.
Opowieść jest na tyle krótka, że każdy inny szczegół byłby już spojlerowaniem tekstu. Jej nieskomplikowana, ale spójna i fajna fabuła połączona z bardzo ciekawymi kadrami (spodobały mi się szczególnie te symulujące odjazd milicyjnej suki) dają odbiorcy to, po co tu zajrzał: rozrywkę, w której znajdziemy jednak coś więcej niż samą radość czytania. Formuła komiksu nie zwalnia nas bowiem od obowiązku refleksji, a tych jest tu sporo. Zwłaszcza, że autor scenariusza wplata swoje przemyślenia nienachalnie i – przede wszystkim – pozwala nam na niejednoznaczną ocenę bohaterów. Od pierwszej dyskusji na temat etyki polowania, po postaci milicjantów, po nieoczekiwany finał – mamy tu do czynienia z ambiwalencją, która – trzeba to podkreślić – nie jest prosta w tak krótkiej story. Kolejnym plusem jest świadomość obojga twórców dotycząca zgrabnego budowania napięcia: pozornie nieznaczące scenki, pozbawione tekstu, bądź ascetycznie nim dysponujące, pozwalają zasmakować w kreowanym świecie. Wreszcie – nienachalne nawiązanie do „obowiązkowego” wątku walking dead. Ze smakiem i bez epatowania dosłownością.
Lubię to. Poproszę o więcej, bo kryje się tu spory potencjał, który dostrzegam tak w scenarzyście, jak i w rysowniku. A największy – w ich fuzji i wzajemnym dopowiadaniu, bo ta opowieść duetem stoi. Tak miało być, jak sądzę?
Tomek Florczyk
- Dobra, żeby nie było za słodko. Drażnią mnie niepotrzebne „wyjaśnienia”: a to, że Wróblewski, a to że „Trzy zapałki” (tu zresztą można było się wysilić i zaznaczyć, że piosenka TSA to muzyczna wersja wiersza Jacquesa Preverta w przekładzie Gałczyńskiego), a to wreszcie, że pięć słów szkolnej angielszczyzny trzeba ogwiazdkować i tłumaczyć na polski. Ale może się czepiam – ostatecznie nie znam się na komiksach.