Czy komiks to właściwe medium do prezentowania autobiografii? Cóż, może mniej typowe, ale dobre i właściwe jak każde inne. A dodatkowo na tyle atrakcyjne wizualnie, że ma szansę przyciągnąć zainteresowanie nawet tych, którzy nie należą do fanów typowego słowa pisanego.
Polski komiks autobiograficzny, jeśli przyjrzeć mu się bliżej, ma całkiem bogatą historię. Słusznie zauważa Tomasz Pstrągowski, że jego korzeni autobiografii w polskim komiksie można szukać jeszcze w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Mieczysław Kuczyński, autor „Dziejów 2-go Korpusu… inaczej!” posługiwał się wprawdzie nie tyle komiksowym sznytem, co raczej rysunkami, zbliżonymi do publikowanych w międzywojennej prasie karykatur. Prace Kuczyńskiego nazywa się asekuracyjnie parakomiksem, jednak zebranie ich – tworzących spójną historię – w jednym wydaniu, nie pozwala ich nazywać po prostu karykaturami.
Autobiograficzność pracy Kuczyńskiego bywa czasem dyskusyjna, bowiem autorowi formy „ja” zdarzyło się użyć tylko raz – posługuje się głównie liczbą mnogą „my”. Jednak nasycenie humorem i dystansem pozwala stwierdzić, że takie podejście do prezentowanych kwestii może mieć jedynie świadek, uczestnik opisywanych wydarzeń. A owo świadectwo to szczególnie ważny element twórczości autobiograficznej. Badaczka Małgorzata Czermińska ukuła na potrzeby analiz tego typu literatury termin trójkąta autobiograficznego, w którym świadectwo przeplata się z wyznaniem i wyzwaniem.
Nie wchodząc tutaj jednak zbyt głęboko w literaturoznawcze rozważania, obok jednego elementu nie sposób przejść obojętnie. Otóż literatura autobiograficzna zwykła posługiwać się pierwszą osobą – pisanie z poziomu „ja” to wyraźny sygnał dla odbiorcy, że wydanie, które trzyma w ręku, może mieć rys autobiograficzny. No właśnie: może, ale nie musi. Tak samo, jak dzieło tworzone na przykład w trzeciej osobie liczby pojedynczej może zawierać elementy autobiograficzne.
Nie musi to być opowieść, którą sensu stricto nazwalibyśmy biografią, a jednak po przyjrzeniu się sylwetce twórcy, dość łatwo doszukać się w niej wskazówek, bardziej lub mniej zawoalowanych, prowadzących wprost do życiorysu autora.
Dlaczego tak się dzieje? To znów temat na wywód z pogranicza socjologii literatury, ludzkiej psychiki i literaturoznawstwa. W dużym skrócie: wszystko, co autor przelewa na papier, pochodzi z jego pamięci, a więc pośrednio wszystko, co zostało napisane, jest w jakimś stopniu biograficzne, własne. Bez względu na to, czy to cechy postaci, czy wydarzenie – wszystko zostało najpierw przetworzone przez trybiki pamięci autora. A pamięć jest osobista: jedne elementy podkreśli, drugie wykoślawi, jeszcze inne całkiem zamaże. Dlatego wspomnienie, jak pisał Marek Zaleski, jest zawsze fuzją sztuki i pamięci.
Już to stanowi o autobiograficzności pisania w ogóle, co potwierdzają przemyślenia Michała Pawła Markowskiego: „(…) czy możliwe jest, by ktoś, kto pisze, chciał na własną prośbę zniknąć pod zwałem papieru, czy literatura, a nawet sztuka w ogóle, może nie brać pod uwagę naszych namiętności i ograniczać się tylko do niewidocznych ruchów intelektu po biało-czarnej szachownicy pisma?”.
Polski komiks na długo zapomniał zarówno o autobiografii, jak i o twórczości dokumentalnej w ogóle. Nic w tym dziwnego, komiks nie miał łatwego życia w socjalistycznej Polsce. Tutaj kojarzył się raczej ze zgniłym zachodem, a jego obrazkowy przekaż dość szybko zaczął służyć rządowej propagandzie.
Wysyp polskich komiksów autobiograficznych to schyłek lat dziewięćdziesiątych i wczesne lata dwutysięczne, a więc Wilhelm Sasnal, Michał Śledziński czy Agata Nowicka. Wówczas światowy komiks miał już na koncie takie dzieła (w tym powieści graficzne), jak te Roberta Crumba, Lyndy Barry, Alison Bechdel, Harveya Pekara czy Arta Spiegelmana. W przypadku ostatniego z wymienionych twórców można mówić o nutce polskiego wkładu, bowiem Art był Żydem polskiego pochodzenia, a jego losy w kraju splotły się początkowo z Częstochową, nieco później ze Śląskiem.
Dziś komiks autobiograficzny ma się równie dobrze w Polsce, co na świecie. Na wiosnę gruchnęła wieść, że powstaje komiksowa autobiografia Quentina Tarantino. I choć w innym przypadku wybór takiej formy przekazu mógłby być kontrowersyjny, u reżysera dziwi jakby mniej. Sam Quentin jest postacią na tyle specyficzną (podobnie, jak jego filmy), że trudno oczekiwać od niego sztampy. Tworząc obrazy filmowe w nurcie postmodernistycznej popkultury, choć niepozbawione refleksji, okraszone sarkazmem i przewrotne, jest znakomitym nie tylko twórcą, ale i wytworem sztuki popularnej swoich czasów. Wybór formy z pogranicza, jaką bezsprzecznie jest komiks, wydaje się być w jego przypadku wybitnie trafionym pomysłem.