Anioł, który kradnie show
Recenzja „Sama, człowieka bez twarzy”
Zacznę nietypowo, bo od własnej, całkowicie nieobiektywnej opinii. Takiego Webera to ja lubię! „Sam, człowiek bez twarzy” jest jedną z tych historii, które po pierwsze: mają naprawdę pełną zawirowań akcję, po drugie: jest w niej bardzo przyjemna dawka smacznego poczucia humoru, a po trzecie: mamy tu postać na miarę gwiazdy! Dobra robota, Weberze, takie anioły twórz, a nie zapomnimy Ci tego!
Bo rzeczywiście mowa o aniele, który w historii kradnie całą uwagę. Chociaż to nie on jest głównym bohaterem, jest to postać tak barwna, tak plastyczna, a jednocześnie uroczo odklejona, że mimo nie nienachalnej aparycji, jak też mimo nie najwyższych lotów intelektu, jest fantastycznie skonstruowana i zapada w pamięć.
Zanim jednak o aniele, powiedzmy parę słów o Samie, który – swoją drogą – też stanowi postać całkiem barwną. Poznajemy go w latach 50-tych ubiegłego wieku, kiedy to Sam jest właścicielem amerykańskiego pubu, takiego, w którym pracują skąpo odziane dziewczyny. Jest trochę arogancki, nieco opryskliwy, ale najwyraźniej „swoim” dziewczynom daje się lubić, bo są wobec niego lojalne, czasami tak bardzo, że łączy go z nimi znacznie więcej niż praca. Nie to jest jednak w Samie osobliwe, a fakt, że – choć my widzimy go jako zupełnie przeciętnego człowieka – Sam swojej twarzy w lustrze nie widuje. Wszystko przez pomyłkę rzeczonego anioła, który z niewiadomych przyczyn pomylił adresówki duszyczek i tę z teraźniejszości wysłał do ciała naszego Sama z połowy dwudziestego wieku.
Takie plot twisty u Webera bardzo sobie cenię – widać, że jest pomysł, jest zabawa, jest powiew świeżości i niepowielanie przemielonych już tysiące razy w literaturze popularnej schematów. Sam pomysł pomyłki miejsc przeznaczenia dusz jest ciekawy, a wtłoczenie duszy w nieoczywistą postać właściciela pubu daje mnóstwo możliwości. Sam nie daje się lubić od pierwszego wejrzenia, to złośnik i arogant, ale jednocześnie do całej historii pasuje doskonale. Zwłaszcza w nietuzinkowym duecie z aniołem, który, wprowadzony w opowieść, nadaje jej zupełnie innego surrealistycznego smaczku.
Rzecz jasna, nie jest to pierwszy utwór w historii literatury popularnej, w którym aniołki nie są ślicznymi krągłymi dzieciątkami albo majestatycznymi świetlistymi postaciami (patrz: Degórska i jej „Jako w niebie”), ale ten motyw gra tutaj znakomicie. Nieco „niewyjściowa” uroda anioła w połączeniu z jego na swój sposób rozkoszną naiwnością, która ostatecznie powoduje coś w stylu komedii pomyłek, są po prostu dobre. Sprawiają, że historię połyka się z uśmiechem, obdarzając sympatią zarówno opryskliwego Sama, jak i anioła, który – diabli wiedzą (sic!) – czy jest tu w roli wątpliwego anioła stróża. Wygląda bardziej na pracownika niebieskiej korporacji, który ewidentnie zawalił realizację zadania i próbuje teraz wszelkimi sposobami odkręcić tę zawodową pomyłkę. Jego naiwność i łatwowierność to znakomicie pokazana konsekwencja życia w niebiańskiej bańce z tym, co można zastać na tym łez padole.
Nie sposób się nie uśmiechnąć, kiedy z rozbrajającą szczerością proponuje Samowi zabicie go, aby odkręcić własną pomyłkę. Jest trochę jak Osiołek ze „Shreka”, który przykleja się do bohatera opowieści, gada i gada, kompletnie nie budząc zainteresowania interlokutora. Nasz aniołek nie stroni także od piwka, a wieczność, w której przyszło mu żyć, odebrała mu jeden z frontowych zębów.
W samym komiksie dzieje się całkiem sporo, bo mamy i gang harleyowców, i obskubanie anielskich piórek na środku pustyni, mamy gorące „momenty”, a nawet szaloną strzelaninę w barze, w konsekwencji której pojawia się Bloom (poznajemy ją w drugiej części historii „Sam, człowiek bez twarzy„) – w przyszłości zapewne kluczowa postać cyklu pod tym tytułem. Zanim jednak Bloom skradnie uwagę, palmę pierwszeństwa pozostawiamy aniołowi, który jest najbardziej malowniczą postacią tego komiksu. (mak)

